piątek, 31 października 2014

Rozdział 4

   - J-jego c-córką?!
Momentalnie wszystko stało się jasne. Nawet jesli odkryli prawdę, nie przedstawią jej swiatu. Będąc jednym z czołowych członków FBI, Jareth nie mógł pozwolić sobie na posiadanie mordercy w najbliższej rodzinie. Żeby nie stracić stanowiska i dobrego imienia mógł posunąć się do przekupstwa, a co za tym idzie do sfałszowania dowodów.
- Hej...
   Casper pogłaskał mnie uspokajająco po głowie.
- Shh... Już dobrze... Wiem że ci ciężko...   Blądyn przykucnął przede mną i chwycił mnie za ręce.
- Pomogę ci przetrwać w tym piekle.
   W tamtym momencie poczułam czyjąś dłoń na ramieniu.  Odwracając się zobaczyłam za sobą Red'a.
- Wszyscy pomożemy.
    Członkowie drużyny Red'a po kolei kiwali głowami. Uśmiechnęłam się przez łzy.
- Dziękuję... naprawdę... dziękuję... ale... dla czego chcecie mi pomóc?
- To proste księżniczko, w tym świecie nie ma miejsca dla indywiduum. Więźniowie tworzą swoje gangi lub inne tym podobne grupy. Zasada która kieruje mieszkańcami "Q" jest tylko jedna: dbaj o "rodzinę", walcz i przetrwaj. Będąc niewinną, słabą dziewczyną- taką jak ty- bez ochrony silnej grupy nie przetrwasz tu nawet tygodnia. Dla tego weźmiemy cię pod opiekę. W całym życiu trzeba kiedyś zrobić coś dobrego, nie? Hehe, a tak serio to najprawdopodobniej jesteś jedyną osobą której boi się Cardance. Jesteś w więzieniu pod jego jurysdykcją więc zapewne ma nadzieję że szybko tu zginiesz- w tym przecież specjalizuje się San Quentin.W wykańczaniu najsłabszych. Z tych powodów chcemy żebyś przetrwała i przypomniała mu odczucie strachu. Strachu przed odkryciem prawdy, strachu przez który już nigdy nie zaśnie spokojnie.
   Gdy mówił, jego oczy powoli stawały się coraz mroczniejsze, do tego stopnia iż czułam jakby powoli wysysały moją duszę. Zahipnotyzowana nie mogłam odwrócić od niego wzroku. Zimny pot powoli spłynął mi po twarzy.
- Casper ogarnij się, straszysz ją.
Red uderzył blądyna w plecy z siłą która z pewnością wgniotła by go w ziemię gdyby w porę nie zrobił częściowego uniku.
-Porąbało cię?!
- Raczej ciebie?! Patrz jaka Rav jest sina!
- O cholera! Ravyn oddychaj! Słyszysz mnie?! Rav!
   Poczułam uderzenie w brzuch a po chwili głosy które przez chwilę zostały stłumione, po chwili zaczęły stawać się coraz wyraźniejsze.
Powoli powróciłam do zmysłów.
- Księżniczko? Księżniczko! Przepraszam, nie chciałem żeby tak się stało! Wszystko w pożądku?
   Casper przytulił mnie delikatnie.
- Nic się nie stało. Po prostu trochę duszno mi było.
   Uśmiechnęłam się delikatnie. Oni na prawdę nie chcieli mojej krzywdy. Nie ważne jaki był tego powód.
- Trochę?! Nie oddychalaś przez prawie półtorej minuty.
- Nieoddy...? A! Hehe, nawet nie zauważyłam...
   Zakłopotana nerwowo podrapałam się po głowie.
- Ech... dobra pora się zbierać. Rav jaki masz numer celi?
- Nie mam jeszcze numeru... dopiero co przyjechałam...
- Czyli musisz się jeszcze spotkać z Chrzcicielem...
-Chrzcicielem?
   Red skinął głową. Razem z Casperem wymienili niespokojne spojrzenia.
- Posłuchaj księżniczko, ten facet to sadysta, im więcej będziesz krzyczeć tym dłużej będzie się tobą bawił więc musisz być dzielna. Będziemy czekać za drzwiami więc szybko cię zabierzemy. Tylko pamietaj... nie daj mu się...
   Przywarłam gorączkowo do czarnego podkoszulka Caspera. Nie błagałam o litość, wiedziałam że to bez sensu, lecz w głębi duszy miałam nadzieję na cud. - Otwórz oczy. Jesteśmy.
   Delikantnie rozchyliłam powieki. Przede mną malował się obraz ciężkich metalowych drzwi. Przełknęłam silnę i po raz ostatni przytuliłam się do Caspera.
- Pamiętaj bądź dzielna.
   Drzwi otworzyły się z piskiem. Weszliśmy do małego pomieszczenia wymalowanego żółtą farbą. Pośrodku stało szerokie drewniane biurko na przeciwko którego posadził mnie blądyn. Słysząc odgłos zamykania drzwi, wiedziałam że teraz mogę liczyć tylko na siebie. Mojego rozmówcy jeszcze nie było wiec wzięłam parę głębokich wdechów starając przygotować się do nadchodzącego spotkania. Usłyszałam narastający, miarowy odgłos zbliżających się kroków. Przełknęłam nerwowo ślinę- zaczyna się.
   Drzwi otworzyły się ze skrzypem. Gruby mężczyzna z służbowym mundurze przeszedł koło mnie trącając mnie lekko ramieniem.
- Imię
-Ravyn
   Miał nieprzyjemny, chrypliwy głos i małe rozbiegane oczy. Roztaczał wokół siebie aurę śmierci i cierpienia jakiego jeszcze nigdy w życiu nie czułam.
- Nazwisko
-Hoe
- Urodzona
- 5 lipca 1995
- Pokój 227, sektor X.
- To dziękuję i dowi...
- Gdzie się wybierasz? Sama stąd nie wyjdziesz a oni nie wejdą puki nie otworzę drzwi tym oto kluczem.
   Spojrzałam na klucz w jego dłoni lecz moją uwagę przyciągnęł obraz który się w nim odbijał. Czułam jak momentalnie robi mi się słabo. Twarz "Chrzciciela" wykrzywał uśmiech jakiego nie widziałam nawet na twarzy Jenny. Mężczyzna zawiesił sobie klucz na szyi, wstał i powoli zbliżył się do mnie.
- Boisz się maleńka?
   Pamiętając słowa Caspera o nieokazywaniu strachu, pokiwałam przecząco głową. Niestety, to rozbawiło strażnika jeszcze bardziej.
- Hehe, a powinnaś...

niedziela, 26 października 2014

Rozdział 2

    Obudziły mnie odgłosy głośnej rozmowy, wręcz kłótni odbywającej sie gdzieś w pobliżu. Znajdowałam się w przepełnionym bielą dziwnym pokoju. Koło mnie stał monitor pokazujący moie tentno i ciśnienie przepływu krwi.  Odetchnęłam z ulgą, to był szpital, moje piekło się skończyło. Usiadłam na łóżku i spojrzałam na swoje nogi. Były obowiązane brudnymi już od krwi bandażami. Jęknęłam. Chyba środki przeciw bólowe przestały działać.
   Pięć minut później do mojego pokoju weszła pielęgniarka. Za nią weszli... dwaj policjanci...?!
  Stanęli przy drzwiach, podczas gdy ona podeszła z czystym opatrunkiem do mojego łóżka. Głośno przełknęła slinę.
- N...nie ruszaj się d-dobrze? Z-zmienię ci bandaże...
-" Boi się mnie?"
  Gliniarze zbliżyli się do mnie. Z nienacka chwycili mnie za ręce i założyli kajdanki.
- Hej! Co wy wyprawiacie?!
Na dźwięk mojego krzyku wszyscy na chwilę zesztywnieli.
- T-to... erghm... To co robi się z mordercami takimi jak ty!
- Co?! Jakimi mordercami?! O czym wy do cholery jasnej mówicie?!
   Do pomieszczenia wbiegło jeszcze dziesięciu tym razem uzbrojonych policjantów. Przyłożyli mi do głowy lufy pistoletów.
- Nie drzyj się do ci łeb rozwalę.
   Łzy napłynęły mi do oczu.
-" Co tym razem ?!"
   Pielęgniarka zaczęła rozwijać bandaże. Powoli moim oczom ukazywał się obraz krwawej tkanki. Krzyk ugrzązł mi w gardle. Zamknęłam oczy. Nie mogłam płakać, jeszcze nie teraz. Póki wszysto stanie się jasne.
   Około godziny od założenia nowego opatrunku przyszedł do mnie mężczyzna w garniturze. Adwokat -jak się później okazało- przedstawił sytuację jasno.
   Zostałam oskarżona o brutalne zamordowanie ponad 300 osób. Masakry którą ponoć urządziłam nie przeżył nikt. Łącznie z Jenny. Miała być ona moją ostatnią ofiarą. Jej zwłoki zostały znalezione pod gruzami naszego pokoju w którym wybuchła bomba. W sądzie wykazano że miał być to wybuch zacierający ślady po konkretnym mordercy- mnie. Pod zwałami betonu miałam podłożyć trupa dziewczyny znanej jako Veronica Andres, ucharakteryzowanego by wyglądał tak jak ja. Lecz niestety próbując się wydostać poślizgnęłam się i spadłam. Różnica między naszymi wersjami była taka, że moja- której nikt nie wysłuchał- była prawdziwa, a ta którą przedstawił mi adwokat wdniała jako fakt w akcie oskarżenia.
   Ze względu na okoliczności zbrodni rozprawa odbyła się gdy byłam jeszcze nie przytomna. Ponoć wszystkie dowody które znaleziono jednoznacznie wskazywały na mnie, więc nie czekano aż się obudzę. Oblał mnie zimny pot.
- J-jaki jest w-wyrok...?
- Dożywocie.
- C-co?!
- Ciesz się, że nie kara śmierci. Chociaż... w tamtym więzieniu to jedno i to samo...
   Pomimo szeptu jakim posłużył się wypowiadając ostatnie zdanie, udało mi się przechwycić jego treść.
- Co to niby miało znaczyć?
Podobnie jak poprzednim razem gdy zaczęłam mówić podniesionym głosem, mój rozmówca sztywniał przerażony. Westchnęłam.
-" Nieźle przemyślane Jenny... tylko dlaczego? Co takiego ci zrobiłam że aż tak mnie nienawidzisz?"
   W tym samym czasie mężczyzna pospiesznie wstał z krzesła i udał się do wyjścia. Wychodząc odwrócił się w moją stronę.
-" The Q".
- Co?
- Więzienie Stanowe San Quentin.
   Krew odpłynęła mi z twarzy. O tym więzieniu mówiła cała Kalifornia. Dogorywali tam seryjni mordercy, gwałciciele oraz zamachowcy. Jednym słowem - same najgorsze szumowiny jakie widziała Ameryka. Dla świata stałam sie jedną z nich. Poczułam kłucie w piersi. Łzy spłynęły strugami po mojej twarzy. Byłam jak oni... potworem... odmieńcem... mordercą...
    Płakałam dopóki nie zmożył mnie sen. Noc minęła spokojnie bez koszmarów w czystej, łagodnej pustce. Rano przyjechał po mnie konwój.
- Mogę chociaż zobaczyć się z rodziną?
- Rodziną? Jaką rodziną?
- Swoją. Nazywam się Ravyn Hoe i przysługuje mi ostatnie spotkanie z najbliższymi.
- Owszem, lecz pod warunkiem że rodzina chce cię widzieć  i nadal jest twoją rodziną.
- A-ale jak to?
Do sali weszło dwóch policjantów prowadzących wózek inwalidzki. Trzeci który pilnował mnie do tej pory posadził mnie na nim i rzucił mi koc.
- Nikt ci nie powiedział? Twoja rodzina cię wydziedziczyła. Usunęli wszystkie dokumenty że kiedykolwiek byłaś ich dzieckiem. Byli tak zdesperowani że zmienili nawet nazwisko.
    Gdy ładowali mnie do wozu więziennego wokół szpitala zebrał się spory tłum. Wszyscy krzyczeli, rzucali w moją stronę kamienie i inne tego typu przedmioty. Policjanci mający chronić konwój nawet nie starali się ich powstrzymywać. Lecz nie wiele mnie to obchodziło. Pustym wzrokiem wypatrywałam wśród zgromadzonych swojej byłej rodziny. Nie było ich. Zapewne byli zbyt zawstydzieni by choć spojrzeć mi w oczy. Ten ostatni raz...
   Drzwi od furgonetki zatrzasneły się z hukiem, wyrywając mnie z zamyślenia. Mężczyźni mający dowieźć mnie do San Quentin zajeli miejsca po moich bokach. Samochód z wolna ruszył z parkingu.
   Przyjechaliśmy prawie całą Kalifornię. W każdym mieście przez które wiodła nas trasa, przyjmowano nas podobnie jak tłum przed szpitalem. Samochód z góry do dołu obrzucony był zgniłymi jajami, owocami i paroma litrami jakiś dziwnych, śmierdzących cieszy. Więc za każdym razem gdy stawaliśmy by napełnić bak auto obowiązkowo szło do myjni. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe. Za każdym strażnicy musieli wyjąć wózek na którym siedziałam po czym załadować go ponownie.
   Obstawa która miała za zadanie doprowadzić mnie do bram więzienia w jednym kawałku była złożona z ludzi bardzo potężnej postury. Zapewne od wielu lat pilnowali konwojów bo przy karzdm naszym przystanku obstawiali teren w taki sposób bym nie zdołała się ukryć a co dopiero uciec. Byli spokojni, w odwrotności do moich wyobrażeń, nie rzucili się na mnie jak stado wściekłych psów, nie bili mnie, nie kopali. Po prostu cały czas byłam pod ich ścisłą obserwacją. Lecz nawet ona nie była aż tak krępująca jakby się wydawało.Stawiając w odpowiednich miejscach ogarniali wzrokiem wszystko dookoła zachowując przy tym wygodną dla nas wszystkich odległość. Z resztą nie mogąc nawet poruszać się na własnych nogach byłam naprawdę łatwa do pilnowania.
   W końcu, po wielu godzinach wyczerpującej jazdy moim oczom ukazało się wielkie ,ogrodzone skupisko budynków. Miało stać się ono moim domem, światem a lata później także i grobem.

niedziela, 12 października 2014

Rozdział 3

   Rozejrzałam się dookoła. Nie wyglądało to aż tak tragicznie. Grupa więźniów w pomarańczowych kombinezonach posłusznie przemierzały spacerniak prowadzone przez dwóch strażników. Inni ćwiczyli na zapełnionym boiskami i przyrządami do ćwiczeń wewnętrznym dziedzińcu. Uśmiechnęłam się lekko pod nosem.
-" Może nie będzie tak źle..."
- Na twoim miejscu bym na to nie liczył.
   Prowadzący mnie przez ośrodek strażnik spojrzał ze współczuciem w moją stronę.
- Tak młoda... co ci strzeliło do głowy?
- Mówiłam już! Jestem niewinna, tylko nikt mi nie wierzy. Jenny wszystko ukartowała, a mi nie dano nawet szansy na uczestnictwo w rozprawie, o obronie nie wspominając!
- Ech... każdy tak mówi... Z resztą to już nie ważne.
- Nieważne?! Niby czemu?
- Bo widzisz, do "Q" trafiają tylko ludzie z pewną winą. Gdy się tu znajdziesz nie ma szans na ponowne rozpatrzenie sprawy. Wszystkie dokumenty potwierdzające twoje istnienie zostają przekazane władzą więzienia. Nie istniejesz juz jako cywil lecz jako wyjęte z pod prawa indywiduum, którego jedynym prawem jest zgnić w tej norze.
   Słowa ugrzęzły mi w gardle. Blada jak ściana tępo wpatrywałam się na drogę przede mną. Miałam wrażenie jakby lada chwila świat miał się pode mną zapaść.
-Uwaga! Leci!
   Chwilę potem ocknęłam się z zamyślenia. Niestety trochę za późno. Pedząca z ogromną prędkością pomarańczowa piłka uderzyła we mnie z niesamowitą siłą. Pocieszające było to, że zdążyłam osłonić rękami głowę. Nie uchroniło mnie to jednak od upadku.
                             Łup!
   Wózek z hukiem przewrócił się na ziemię. Ja wylądowałam trochę dalej od niego tuż obok piłki którą zostałam znokautowana. Lekko oszołomiona spojrzałam w kierunku z którego przeleciała. Od strony boiska biegła do mnie grupa ubranych na sportowo chłopaków.
- Ej mała. Żyjesz?
- C-co...? A! Tak, żyję.
- Ufff... To dobrze, bo nieźle mnie przestraszyłaś. A tak poza tym jestem Deyon Grena ale wszyscy mówią na mnie "Red".
- Miło cię poznać Red. Nazywam się Ravyn Hoe.
- Ciebie też Rav. Mogę ci tak mówić?
Kiwnęłam przytakująco głową. Spodobał mi się ten skrót.
- Grena wracaj do swoich zajęć. Hoe idziemy.
Strażnik spojrzał na nas wzrokiem którego nigdy nie zapomnę. Jego dotąd wypełnione współczuciem, ciepłe oczy stały się zimne i ostre. Podniósł w górę przyczepioną do tej pory w pasie drewnianą pałkę i wziął mocny zamach.
   Przestraszona skuliłam się starając się osłonić od ciosu. Usłyszałam świst powietrza przecinanego przez kij i zacisnęłam pięści.
                   Łup! Krach!
   Uderzenie nie nadeszło. Zdezorientowana uchyliłam powieki. Red znajdował się tuż nade mną. Jego muskularne ramiona przejęły siłę ciosu. Spojrzałam w dół. Pałka leżała połamana na ziemi. Zerknęłam z ukosa na murzyna. Odpowiedział on na wcześniejsze mroźne spojrzenie bardzo podobnym lecz o wiele ostrzejszym wzrokiem.
- Zostaw ją w spokoju psie i idź powarczeć do swojego pana.
   Reszta stojącej za Redem drużyny przygotowała się do odparcia ewentualnego ataku. W tamtym momencie strażnik uśmiechnął się sadystycznie i sięgnął do paska po krótkofalówkę.
- Pożałujecie tego.
- Nie sądzę.
Odezwał się kpiąco ktoś za nami. Blądyn przeszedł zwinnie pomiędzy grupą Red'a i stanął koło mnie bawiąc się... krótkofalówką.
- Ja- Jak śmiałeś?!
Krzyki rozwścieczonego i czerwonego ze wstydu pięknisia w stroju porządkowego o dziwo nie przykuły niczyjej uwagi. Tajemniczy blądyn pozbawił go wszystkiego co miał przy sobie łącznie z paskiem który trzymał mu spodnie. Nie widziałam jak mu spadały, bo przezorny Red zasłonił mi oczy, lecz śmiechy dookoła i krzyki typu "Ładne gacie" lub "O kurwa, zeszczał się! " całkowicie opisały mi  sytuację od której Red chciał uchronić mój wzrok.
   W końcu gdy moja "niewinność" została uratowana Red cofnął rękę.
- Cała jesteś?
- Tak, dzięki za ratunek.
- Hehe nie ma za co.
- Oj wierz mi, jest.
   Stojący obok złodziej krótkofalówek podszedł do wózka na którym wcześniej siedziałam i postawił go do pionu. Wtedy właśnie coś w nim pękło i lewe koło odczepiło się wraz z połową osi od której było uprzednio zamocowane. Red westchnął głęboko.
- Zarąbista jakość, jak zawsze...
- Heeeee? Nie zwalaj wszystkiego na jakość. To ty rzucałeś piłką.
- Ale ona nie trafiła w wózek...
- Co?! Uderzyłeś w księżniczkę?!
   Po tym stwierdzeniu zmieszany Red wbił wzrok w ziemię. Blądyn podszedł do nas szybkim krokiem.
- Gdzie cię walnął?
- Yyy... Celował w głowę ale zasłoniłam się rękami...
- Wyprostuj je.
   Próbowałam zrobić co kazał, lecz moja prawa ręka- w którą piłka wleciała centralnie- zaczęła strasznie boleć gdy tylko nią poruszyłam.
- Ał...
- Ocho. Tego się obawiałem.
   Chłopak delikatnie wziął mnie z kolan Red'a i przeniósł na ławkę nieopodal.
- Zobaczmy...
   Wzrokiem fachowca obejrzał całe ramię po czym spojrzał na stojącego obok murzyna.
- To tylko pęknięcie. Chociaż szczęściem bym tego nie nazwał. Zabierzemy cię do doktorka, księżniczko.
- A-acha... okey... w sumie to dzięki za pomoc... jestem Ravyn.
- Spoko.
- Cas może się z łaski swojej przedstawisz, co?
- A! No tak! Nazywam się Casper Blackwolf, do usług.
   Uśmiechnęłam się do stojących przede mną chłopaków. To dopiero pierwszy dzień, a już im tyle zawdzięczam.
- Jak taki anioł jak ty trafił do tego piekła?
   Wszyscy zgromadzeni spojrzeli wyczekująco w moją stronę.
- Zostałam wrobiona w morderstwo.
   Ich twarze nagle spowarzniały.
- Wrobiona?
   Skinęłam smutno głową po czym szczegółowo opisałam im całą moją historię, łącznie z przerażającą zmianą mojej współlokatorki. Casper i Red pomyśleli przez chwilę.
- Jak się nazywała ta dziewczyna?
- Jenny... Jennifer Cardance.
- Cardance?!
   Spojrzałam na nich pytająco, zdziwiona nagłością tej reakcji.
- Coś nie tak?
- Jareth Cardance, jej ojciec... jest ... naczelnikiem tego więzienia i jednym z najważniejszych ludzi pracujących dla FBI...

sobota, 4 października 2014

Rozdział 1

   Ciszę nocy przerwał długi rozdzierajacy wrzask. Zaraz po nim światła w akademiku zaczęły zapalać się a przerażeni studenci wylegli na korytarz. Ja jako jedyna zostałam w pokoju. Skryta pod kołdrą usilnie próbowałam się uspokoić. Zamknęłam oczy
- " Pewnie ktoś se po prostu jaja robi i tyle... Tak....tak, napewno...."
   Lecz tak naprawdę wiedziałam że to tylko gorączkowe wymówki. Spojrzałam w stronę drzwi. Stała w nich biała jak ściana Jenny - moja współlokatora. Odwróciła się w moją stronę i przylozyła palec do ust.
- Ciii...
   Zbliżyła się do mnie dziwnym, jakby tanecznym krokiem. Ogarnęło mnie nagłe poczucie paniki. Coś było z nią nie tak.
   Jenny podeszła do krawędzi mojego łóżka po czym zwróciła się w stronę okna. Spojrzała na mnie. Było ciemno więc nie widziałam jej twarzy lecz czułam jak jej oczy penetrują każdy odsłonięty skrawek mojego ciała.                                         Zakryłam twarz kołdrą. Ta sytuacja zaczęła mnie przerastać.
                     Łup!
   Wyjrzałam z pod nakrycia. Na podłodze tuż obok drzwi leżała przyczepiona wcześniej nad oknem zasłona. Niepewnie odwróciłam się z powrotem do stojącej tuż przy parapecie dziewczyny. W tamtej chwili krew odpłynęła mi z twarzy.         Sparaliżowana strachem patrzyłam na jej wykrzywioną w szaleńczym uśmiechu twarz. Wpadajace przez szybę promienie księżyca odbijały moją postać w trzymanym przez nią zakrwawionym nożu. Podbiegła do mnie chlapiąc do okoła posoką porywającą całą jej piżamę. Krzyk ugrzązł mi w gardle.
-" Będę nastepna...? Czemu...? Co takiego zrobiłam... ?"
   Bezlitosne oczy Jenny wydawały się pożerać moją duszę. Czekałam w milczeniu na śmierć, a ona coraz szerzej się uśmiechała. Bawiło ją to. Uniosła nóż ku górze.
- Do zobaczenia.
   Ostrze błysnęło w świetle księżyca, potem pochłonęła mnie ciemność...
                        ***
                Pustka. Czerń.
   Dryfując samotnie w ogarniającej mnie do okoła ciemności, ślepo wpatrywałam się w przestrzeń przed sobą.
-" Umarłam...? Wszystko stało się tak szybko... Nie zdążyłam się nawet pożegnać..."
   Nagle wszystko do okoła mnie spłynęło szkarłatem. Czując gorąco łez które samowolnie wydostwały się z pod moich powiek, wiedziałam że to już koniec. Zaczęłam spadać w dół. Zamknęłam oczy.
-" Mamo... przepraszam..."
  Siła uderzenia wydarła powietrze z moich płuc. Zakrztusiłam się, coś popłynęło w głąb mojego gardła.
-" Krew..."
   Czułam że powoli słabnę. Walczyłam z obezwładniającym mnie zmęczeniem, lecz mimo tego moje powieki powoli zaczęły opadać. Lecz tym razem zamiast ciemności ogarnęło mnie światło.
                         ***
   Powoli otworzyłam oczy i rozejrzałam się do okoła. Leżałam na łóżku w moim pokoju. Potworny ból głowy który dopadł mnie chwilę temu zaczął powoli słabnąć. Spojrzałam na zegarek była 5:37 a mimo tego w około panowała zupełna cisza. Biorąc pod uwagę że rok akademicki już dawno się rozpoczął, było to bardzo dziwne.
-"Co się mogło stać...? Wszyscy już dawno powinni....!"
    Nagle mój umysł rozjaśnił się zupełnie. Fala wspomnień uderzyła mnie niczym tsunami. Jenny, krzyki, księżyc, nóż i "Do zobaczena" które powiedziała.
-" Dla czego żyję? Czemu "Do zobaczenia", a nie "Żegnaj"? Czemu...?"
   Przełożyłam dłoń do pulsującej bólem szyi. Pod moimi palcami znajdowało sie coś podłurznego i wypukłego. Podeszłam do lustra.
   Tył mojej przecinał długi fioletowo-zielony siniak. Przypominając sobie finalne momety przed tym jak zemdlałam szybko znalazłam odpowiedź na dwa z nurtujących mnie pytań:
1. Żyję bo zostałam uderzona płazem bądź rękojeścią noża.
2. Z tego samego powodu mam tego siniaka.
   Postanowiłam sprawdzić co z innymi ludźmi. Powoli uchyliłam drzwi do pokoju. Coś musneło moje stopy. Spojrzałam w dół. Stałam w powiększającej się kałuży krwi. Krzyknęłam cofając sie do tyłu. Potknęłam się o dywan i runęłam na ziemię. Do pokoju wpływało coraz więcej szkarłatnej cieczy. Po chwili coś zablokowało przepływ. Chcąc jak najszybszej wydostać się na zewnątrz, wstałam i podbiegłam do drzwi po czym pociągnęłam z calej siły za klamkę, otwierając je na oścież. Zdusiłam odruch wymiotny na widok zakrwawionego torsu blokującego wyjście z pomieszczenia.
-" Muszę się stąd wydostać ! Nie warzne jakim sposobem!"
   Wzięłam głęboki oddech po czym odkopnęłam trupa na bok. Korytarz którym biegłam był obłożony nabrzmiałymi zwłokami. Niektóre z nich wisiały prybite do okien tak by nie dało się przez nie wydostać.Z wyjściami było podobnie. Jedyne wolne okno było w moim pokoju. Cała rozczochrana i brudna od krwi wyglądałam gorzej od Jenny gdy ujrzałam ją w nocy.
Odwróciłam się z powrotem w stronę z której przybyłam. Już chciałam pójść w tamtą stronę gdy nagle...
            Cyk,cyk,cyk.... BUM!
   Eksplozja wstrząsnęła całym budynkiem. Z sufitu posypały się kawałki betonu i strużki krwi przeciekające przez powstałe szczeliny.
  Schodami dostałam się z powrotem na piętro. Wybuch sprawił że większość pomieszczeń leżała w gruzach a przez rozerwany dach widać było burzowe chmury. Zimny wiatr gonił je po niebie niczym skazańców idących na śmierć.  
  Zdrżałam. To nie jest dobre skojarzenie zwłaszcza w tej sytuacji.
   Wspinając się po gruzach poślizgnęłam się próbując ominąć czyjeś jelita. Gdy leciałam w dół, nogi wplątały mi się w jakiś zakręcony drut. Wisiałam głową do dołu próbując się z niego wyplątać. Nie mogłam dosięgnąć dostatecznie wysoko a przy każdym moim ruchu  zsuwałam się coraz bardziej w dół zostawiając na drucie corar wiekszy płat skóry. W końcu oskalpowana od kolan w dół spadłam na ziemię. Usłyszałam kroki potem... no cóż, znowu pustka.