niedziela, 26 października 2014

Rozdział 2

    Obudziły mnie odgłosy głośnej rozmowy, wręcz kłótni odbywającej sie gdzieś w pobliżu. Znajdowałam się w przepełnionym bielą dziwnym pokoju. Koło mnie stał monitor pokazujący moie tentno i ciśnienie przepływu krwi.  Odetchnęłam z ulgą, to był szpital, moje piekło się skończyło. Usiadłam na łóżku i spojrzałam na swoje nogi. Były obowiązane brudnymi już od krwi bandażami. Jęknęłam. Chyba środki przeciw bólowe przestały działać.
   Pięć minut później do mojego pokoju weszła pielęgniarka. Za nią weszli... dwaj policjanci...?!
  Stanęli przy drzwiach, podczas gdy ona podeszła z czystym opatrunkiem do mojego łóżka. Głośno przełknęła slinę.
- N...nie ruszaj się d-dobrze? Z-zmienię ci bandaże...
-" Boi się mnie?"
  Gliniarze zbliżyli się do mnie. Z nienacka chwycili mnie za ręce i założyli kajdanki.
- Hej! Co wy wyprawiacie?!
Na dźwięk mojego krzyku wszyscy na chwilę zesztywnieli.
- T-to... erghm... To co robi się z mordercami takimi jak ty!
- Co?! Jakimi mordercami?! O czym wy do cholery jasnej mówicie?!
   Do pomieszczenia wbiegło jeszcze dziesięciu tym razem uzbrojonych policjantów. Przyłożyli mi do głowy lufy pistoletów.
- Nie drzyj się do ci łeb rozwalę.
   Łzy napłynęły mi do oczu.
-" Co tym razem ?!"
   Pielęgniarka zaczęła rozwijać bandaże. Powoli moim oczom ukazywał się obraz krwawej tkanki. Krzyk ugrzązł mi w gardle. Zamknęłam oczy. Nie mogłam płakać, jeszcze nie teraz. Póki wszysto stanie się jasne.
   Około godziny od założenia nowego opatrunku przyszedł do mnie mężczyzna w garniturze. Adwokat -jak się później okazało- przedstawił sytuację jasno.
   Zostałam oskarżona o brutalne zamordowanie ponad 300 osób. Masakry którą ponoć urządziłam nie przeżył nikt. Łącznie z Jenny. Miała być ona moją ostatnią ofiarą. Jej zwłoki zostały znalezione pod gruzami naszego pokoju w którym wybuchła bomba. W sądzie wykazano że miał być to wybuch zacierający ślady po konkretnym mordercy- mnie. Pod zwałami betonu miałam podłożyć trupa dziewczyny znanej jako Veronica Andres, ucharakteryzowanego by wyglądał tak jak ja. Lecz niestety próbując się wydostać poślizgnęłam się i spadłam. Różnica między naszymi wersjami była taka, że moja- której nikt nie wysłuchał- była prawdziwa, a ta którą przedstawił mi adwokat wdniała jako fakt w akcie oskarżenia.
   Ze względu na okoliczności zbrodni rozprawa odbyła się gdy byłam jeszcze nie przytomna. Ponoć wszystkie dowody które znaleziono jednoznacznie wskazywały na mnie, więc nie czekano aż się obudzę. Oblał mnie zimny pot.
- J-jaki jest w-wyrok...?
- Dożywocie.
- C-co?!
- Ciesz się, że nie kara śmierci. Chociaż... w tamtym więzieniu to jedno i to samo...
   Pomimo szeptu jakim posłużył się wypowiadając ostatnie zdanie, udało mi się przechwycić jego treść.
- Co to niby miało znaczyć?
Podobnie jak poprzednim razem gdy zaczęłam mówić podniesionym głosem, mój rozmówca sztywniał przerażony. Westchnęłam.
-" Nieźle przemyślane Jenny... tylko dlaczego? Co takiego ci zrobiłam że aż tak mnie nienawidzisz?"
   W tym samym czasie mężczyzna pospiesznie wstał z krzesła i udał się do wyjścia. Wychodząc odwrócił się w moją stronę.
-" The Q".
- Co?
- Więzienie Stanowe San Quentin.
   Krew odpłynęła mi z twarzy. O tym więzieniu mówiła cała Kalifornia. Dogorywali tam seryjni mordercy, gwałciciele oraz zamachowcy. Jednym słowem - same najgorsze szumowiny jakie widziała Ameryka. Dla świata stałam sie jedną z nich. Poczułam kłucie w piersi. Łzy spłynęły strugami po mojej twarzy. Byłam jak oni... potworem... odmieńcem... mordercą...
    Płakałam dopóki nie zmożył mnie sen. Noc minęła spokojnie bez koszmarów w czystej, łagodnej pustce. Rano przyjechał po mnie konwój.
- Mogę chociaż zobaczyć się z rodziną?
- Rodziną? Jaką rodziną?
- Swoją. Nazywam się Ravyn Hoe i przysługuje mi ostatnie spotkanie z najbliższymi.
- Owszem, lecz pod warunkiem że rodzina chce cię widzieć  i nadal jest twoją rodziną.
- A-ale jak to?
Do sali weszło dwóch policjantów prowadzących wózek inwalidzki. Trzeci który pilnował mnie do tej pory posadził mnie na nim i rzucił mi koc.
- Nikt ci nie powiedział? Twoja rodzina cię wydziedziczyła. Usunęli wszystkie dokumenty że kiedykolwiek byłaś ich dzieckiem. Byli tak zdesperowani że zmienili nawet nazwisko.
    Gdy ładowali mnie do wozu więziennego wokół szpitala zebrał się spory tłum. Wszyscy krzyczeli, rzucali w moją stronę kamienie i inne tego typu przedmioty. Policjanci mający chronić konwój nawet nie starali się ich powstrzymywać. Lecz nie wiele mnie to obchodziło. Pustym wzrokiem wypatrywałam wśród zgromadzonych swojej byłej rodziny. Nie było ich. Zapewne byli zbyt zawstydzieni by choć spojrzeć mi w oczy. Ten ostatni raz...
   Drzwi od furgonetki zatrzasneły się z hukiem, wyrywając mnie z zamyślenia. Mężczyźni mający dowieźć mnie do San Quentin zajeli miejsca po moich bokach. Samochód z wolna ruszył z parkingu.
   Przyjechaliśmy prawie całą Kalifornię. W każdym mieście przez które wiodła nas trasa, przyjmowano nas podobnie jak tłum przed szpitalem. Samochód z góry do dołu obrzucony był zgniłymi jajami, owocami i paroma litrami jakiś dziwnych, śmierdzących cieszy. Więc za każdym razem gdy stawaliśmy by napełnić bak auto obowiązkowo szło do myjni. Wbrew pozorom nie było to takie łatwe. Za każdym strażnicy musieli wyjąć wózek na którym siedziałam po czym załadować go ponownie.
   Obstawa która miała za zadanie doprowadzić mnie do bram więzienia w jednym kawałku była złożona z ludzi bardzo potężnej postury. Zapewne od wielu lat pilnowali konwojów bo przy karzdm naszym przystanku obstawiali teren w taki sposób bym nie zdołała się ukryć a co dopiero uciec. Byli spokojni, w odwrotności do moich wyobrażeń, nie rzucili się na mnie jak stado wściekłych psów, nie bili mnie, nie kopali. Po prostu cały czas byłam pod ich ścisłą obserwacją. Lecz nawet ona nie była aż tak krępująca jakby się wydawało.Stawiając w odpowiednich miejscach ogarniali wzrokiem wszystko dookoła zachowując przy tym wygodną dla nas wszystkich odległość. Z resztą nie mogąc nawet poruszać się na własnych nogach byłam naprawdę łatwa do pilnowania.
   W końcu, po wielu godzinach wyczerpującej jazdy moim oczom ukazało się wielkie ,ogrodzone skupisko budynków. Miało stać się ono moim domem, światem a lata później także i grobem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz